Wraz z coraz cieplejszymi dniami przychodzi czas na wiosenne porządki. Wymiatamy kurze, trzepiemy, wietrzymy, pucujemy tak jak byśmy w ten sposób chcieli pozbyć się resztek zimy.
Pogoda zachęca do takich działań, bez obawy otwieramy okna, wpuszczamy do naszych mieszkań ciepłe promienie słońca, zakasujemy rękawy i z uśmiechem na ustach zabieramy się do pracy.
Ja również poddałam się temu nastrojowi. Wczoraj przypuściłam szturm na dawno nieruszaną szafę, mieszczącą się od kilku lat w przedpokoju mojego mieszkania. Szafa ta oprócz przechowywania podręcznych wierzchnich okryć, butów i parasoli spełnia w naszym domu jeszcze jedną bardzo ważną funkcję, otóż na najwyższą jej półkę odkładamy rzeczy używane stosunkowo rzadko, czyli praktycznie nieużywane. Ponieważ mieści się ona dość wysoko, łatwo na nią coś włożyć, ale trudno zdjąć.
Zaopatrzona w drabinę i ścierkę do ścierania kurzu przystąpiłam do zgłębiania tajemnic swojej własnej szafy. Znalazłam tam namiot (ostatni raz wyjeżdżałam pod namiot w wakacje 9 lat temu), uprząż do wspinaczki (na ściance wspinaczkowej już nawet nie pamiętam kiedy byłam), stare plecaki, z którymi zjeździłam pół Europy, koszulkę z U2 (kupiłam ją na koncercie w Chorzowie, chyba w 2005 roku).
Mnóstwo pudełek po butach, polarowe czapki, podręczniki do biologii ze szkoły średniej, notatki z oceanografii ze studiów, lalkę, którą kiedyś schowałam mojej córce za karę (nie pamiętam jak długo ta kara miała trwać, ale na pewno nie aż tak długo), dwie torebki damskie, jedną pasującą do moich brązowych butów, w których nie chodziłam już przez ostatnie dwa lata („wyszły” z mody), a drugą wieczorową. Uff… jakbym odkrywała tajemniczą wyspę.
Korzystając z okazji i sprzyjającej „sprzątaniowej” aury postanowiłam przenieść porządki o jeden poziom w głąb, czyli: rozłożyć i przewietrzyć namiot, odkurzyć uprząż, uporządkować notatki, połączyć buty z pudełkami w pary i wytrzepać torebki. Nagle, z jednej z nich, chyba z tej czarnej, używanej ostatnio na studniówce, wypadła biała koperta. Wewnątrz było zdjęcie, a na nim dwie młode dziewczyny z długimi włosami, ubrane w kwieciste sukienki i ciężkie wojskowe buty. Zdjęcie to zostało zrobione obok znaku drogowego informującego podróżnych, że od Rotterdamu dzieli ich zaledwie 70 kilometrów.
To byłyśmy my – ja i moja najlepsza przyjaciółka ze szkoły średniej Baśka. Wówczas byłyśmy niemal nierozłączne: chodziłyśmy do jednej klasy, siedziałyśmy razem w ławce, wszędzie chodziłyśmy razem, razem wyjeżdżałyśmy na wakacje. Rozmawiałyśmy o wszystkim, często spotykałyśmy się również po lekcjach, a nawet nocowałyśmy u siebie, co dawało nam okazje do przegadania całej nocy, zwierzałyśmy się sobie wzajemnie z naszych nastoletnich problemów.
Dzięki nam nasze mamy też się zaprzyjaźniły. Potem nasze drogi się rozeszły, wyjechałyśmy na studia do różnych miast, spotykałyśmy się coraz rzadziej. W tej chwili wiemy o sobie tyle, ile przekażą nam nasze rodzicielki, które nadal od czasu do czasu się spotykają.
Dziś wiem, gdzie Baśka mieszka, gdzie pracuje, wiem jak ma na imię jej mąż i jej synowie. Znam ją nie lepiej niż moje koleżanki z pracy, sąsiadów czy rodziców dzieci z przedszkola mojej córki. Nie wiem co ona czuje, o czym myśli, jakie ma problemy z czego się cieszy i co jej spędza sen z powiek.
Aż trudno uwierzyć w tak smutny koniec pięknej przyjaźni, która nie pielęgnowana przez lata umarła śmiercią naturalną. Czy można dać jej jeszcze jedną szansę? Wzięłam telefon do reki, wybrałam numer jej rodziców i poprosiłam o kontakt do Baśki. Jesteśmy umówione już w następną sobotę…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz